wtorek, 25 października 2011

środa, 19 października 2011

Teotihuacan.

Dzisiaj był TEOTIHUACAN i całe mnóstwo słońca.



niedziela, 16 października 2011

ISLA MUJERES.


ISLA MUJERES. NA RAZIE BY PABLO.


CHICHEN ITZA.

Chichen Itza -prekolumbijskie miasto założone przez Majów około 450 roku p.n.e.
Wycieczka długa i męcząca. Rano pobudka po piątej,rejs stateczkiem na ląd- zaczął padać deszcz.
Autobus pełny gości ''pozbieranych'' z różnych hoteli w Cancunie.
Mikołaj zmęczony,ale jakby na odwrót baterie mu zaczęły pracować na full.
Skakał,wiercił się i awanturował o każdą najmniejszą rzecz :((

Przewodnik zgodnie z moimi przewidywaniami zaczyna ''nakręcać'' na kupowanie różnych gadżetów- a to opowiada nam o alfabecie Majów,po czym zamaszystym ruchem ściąga naszyjnik z jego imieniem w tymże języku i  puszcza w obieg ksero-karteczki,żeby dokonać zamówienia na swój niepowtarzalny  naszyjnik.
Podjeżdżamy do miejsca,gdzie jest podziemna jaskinia z wodą.
Pięknie to wygląda.
W drodze na obiad pan przewodnik opowiada jakie wspaniała wyroby mają w sklepie i że fajnie będzie wspierać  Majów ;-/// i  o tym,że tequilla z tego rejonu Meksyku jest najlepsza
Po drodze pada.......
W oczekiwaniu na obiad robią nam zdjęcie,jak się później okazuje po obiedzie w autobusie- by sprzedać  flaszeczkę tequilli z naszy6mi podobiznami za jedyne- 200 pessos :-////
Po drodze nie pada.
Docieramy do głównej atrakcji wycieczki- miasta Majów, Chichen Itza.
Tłumy....Jeszcze więcej sprzedawców lokalnych pamiątek....
Grupa rozdziela sie na hiszpańsko językową i anigieisko językową..
Zaczynamy zwiedzanie.
Mikołaj daje największy popis- nie słucha się,kładzie się całym ciałem w błoto,w kałuże./...
Zaczyna lać...... 
Leje jak z cebra.....
Jesteśmy cali mokrzy....
Miko płacze w niebogłosy.....
Opuszczamy gapiąca sie na nas grupę. Idziemy przebrać niezadowolonego Mi.
Wracamy,gdy przewodnik w zasadzie kończy :((((
Pada,cały czas pada.......
W drodze powrotnej pada cały czas,Miki nie chce zasnąć , w końcu po 1,5 godzinie udaje sie.....
Wracamy na wyspę. Zarzuca łodzią. Ja mam majty pełne strachu....
DOcieramy szczęśliwie do pokoju.
Zaczyna padać......
Pijemy piwo wieczorem z sympatyczną Amerykanką i jej chłopakiem Majem- wyglądającym jak "tańczący z wilkami''
Pada,leje.......
Uciekłam na wyspę,na której miało być jak w słonecznym raju,a tu deczolandia.....



czwartek, 13 października 2011

Kontynuacja podróży pociągiem ....w stronę LOs Mochis.

I znów czeka Nas podróż.
Powracamy do pociągu. 37 mostów,którymi przejeżdża pociąg,wesoła ekipa meksykanek śpiewających w wagonie i Mikołaj,którego roznosi energia ;))
WIdoki są niesamowite.
Zwłaszcza ja się stoi w miejscach,gdzie można sie wychylić z wagonu i zrobić zdjęcie ,albo sie po prostu cieszyć tym,co rejestruje oko.
Jedziemy długo- wyruszamy o 11.30 rano, docieramy do  Los Mochis około 21.30.
Zdjęcie powyżej jest jednym  najładniejszych rejestracji jazdy pociągu.
Wjeżdżanie na  mosty było niesamowite,przekroczyliśmy tez całe mnóstwo tuneli.
Na stacjach,na których sie zatrzymywałą kolej byli iIndianie sprzedający swoje rękodzieła i jedzenie.

  

środa, 12 października 2011

cREEL.

Miejscowoć Creel to takie miejsce,gdzie życie toczy się dla większości mieszkańców od przyjazdu pociągu relacji Chihuahua-Pacifico do jego odjazdu.
Miasteczko jest leniwe,wszyscy się znają i nie da się ukryć z tym,że jesteś GRINGO ;))
Właściciele sklepików się czają z ukrycia zapleczy,żebyś kupił u nich pamiątki w postaci wyrobów handmade-typu plecione bransoletki na rękę,małe różnej maści figurki,krzyżyki,pudełeczka plecione etc.etc.
Idąc ulicą-nie ukrywajmy-odróżniasz się ;))
Ale miejscowi są przyjaźni i Cie pozdrawiają. Mikołaj na każdym kroku wywoływał uśmiechy na twarzach.
Jest to miasteczko dobre,aby się zatrzymać na chwilę,po to by  zrobić sobie wycieczkę do kanionu.

czwartek, 6 października 2011

Coper Canion- miedziany kanion.

Dzisiaj zbudziliśmy się wcześnie,tak jak pisałam padliśmy wczoraj na dwanaście godzin snu.
Zrobiliśmy sobie partyzanckie śniadanie ;)) -(po jednej bułce,z serem żółtym,pomidory,sardynki ;))  ) i o 9tej wyruszyliśmy.
Pojechaliśmy zobaczyć jak żyją Indianie  Tarahumara i oczywiście naturę w Miedzianym Kanionie.  Indianie Tarahumara - rdzenni mieszkańcy tych gór.
Przyroda nam się bardzo podobała,widoki przepiękne,ale do jednego mamy zastrzeżenie- za każdym razem jak jedziemy na tego typu wycieczkę- stwierdzamy,ze nie chcemy w ten sposób oglądać ludzi-rdzennych mieszkańców jakiegoś regionu. Ja się czuję bardzo skrępowana,chciałabym porobić wiecej zdjęć,ale nie potrafię.Czuję się jak chodząca skaqrbonka ;))
wiem,że to jest czasem jeden ze sposobów na zarabianie pieniędzy na życie przez tych ludzi,ale chciałbym to zrobić w inny sposób. Chciałabym mieć z nimi kontakt,rozmowę,a nie byc postrzegana tylko przez pryzmat pieniędzy.
Przyjeżdżając w każdym miejscu byli  Indianie próbujący sprzedać swoje wyroby. Miki szalał,ja porobiłam trochę zdjęć,kupiliśmy drobne pamiątki. Najchętniej bym zwiedziła sobie te miejsca sama z Pablem i Mi - na piechotę lub na rowerach. Lubię naturę bardziej niż miasta,chociaż nie moge się doczekac zwiedzania Mexico  CIty. 
 Na  końcu  wycieczki obejrzeliśmy jezioro
Lago de Arareko i tam było pięknie. 


Chihuahua-Pacific train. Przystanek w Creel.

P. spal całą noc jak przysłowiowy zając na miedzy,budząc się co chwila i sprawdzając zegarek.
Nie wzięliśmy celowo telefonu komórkowego (bo po co),ale nie pomyśleliśmy,że przyda nam się jako budzik ;))
A pobudka była zaplanowana na 4tą rano.
P.zbudził się przed zamówionym budzeniem pana portiera ;))
Obładowani jak nawet chyba nie wielbłądy ( a taka byłam z siebie dumna,że wzięłam minimum ubrań i że się tak fajnie spakowałam)-wyruszyliśmy.
Poszliśmy żwawym marszem na dworzec , w celu spalenia kalorii pobranych poprzedniego dnia z pizzy ;))
Miasto o 5tej nad ranem -martwe. Żywej duszy....
Tylko czasem przejeżdżała jakaś taksówka lub huczące samochody.
Wygląd miasta trochę mi przypominał te  amerykańskie,takie westernowe :))
Dotarliśmy na dworzec,P. potwierdza rezerwację, a pan nas wyprowadza z błędu,że nie jest czwartek tylko środa. Zapomnieliśmy o zmianie czasu i myśleliśmy,że jest czwartek. Hurrrraaaa mamy jeden dzień dodatkowy ;))).
Zdecydowaliśmy się kupić bilet na całą widowiskową trasę, z przystankiem w Creel.

Widoki mijane za oknem niesamowite.
Małe biedne miasteczka,ludzie machający nam przy torach, w zasadzie to albo Indinie albo kowboje,jak juz wjechaliśmy w góry - strumyki,polany,dziko pasące się konie,niesamowita przyroda.
Pociąg ma jeden wagon restaracyjny i dwa dla pasażerów.
Każdy z wagonów ma po bokach punkty widokowe,z których można obserwować piękne widoki. 
Ostatni wagon z tyłu ma mały tarasik,gdzie można sobie stanąć.
Nam się razem udaje,za drugim podejście pan strażnik,a w zasadzie policjant mnie cofa :((
Apropos pana strażnika-policjanta-jest to raczej policja,noszą karabiny maszynowe jakie widziałam tylko na filmach ;))
Zatrzymujemy się w sennej miejscowości Creel,gdzie na dworcu kolejowym ''oblepiają '' nas miejscowi z propozycjami noclegu i wycieczek do kanikonu.
Korzxystamy z oferty przystojnego Indianina,zatrzymujemy się u niego na noc i będziemy jechać z nim na wycieczkę do Koper Kanionu.

Robimy spacer po miasteczku-jest senne,jesteśmy jednymi z niewielu mijanych turystów.Sklepy z pamiątkami i mnóstwo dzieciaków wracających ze szkoły.
Jemy obiad,kupujemy wodę i kilka przekąsek i idziemy do pokoju,bo słońce jest tak mocne,że mamy dość.
W pokoju zasypiamy na dobre,chyba ciągle mamy jetlack,bo śpimy do rana.
NARESZCIE SIĘ CZUJĘ SIĘ WYPANA ;)))
Dzisiaj wycieczka do Kanionu.


środa, 5 października 2011

Mexico fantastico.

A więc zaczęła się wielka podróż...
Wiedziałam ,że to już,a jednocześnie nie dowierzałam.
Lot samolotem był niesamowicie długi i męczący,zwłaszcza,że Mikiemu nie wyłączały się baterie  ;)). Nie przerywał ani na chwilę,większość ludzi spała,a my biegaliśmy za naszym pierworodnym lub próbowaliśmy go powstrzymać i przytrzymać na kolanach ;))
11 godzin lotu do Mexico City, a później jeszcze dwie godziny lotu z Mexico City do Chihuahua'y. W drugim samolocie Mi padł,jak nieżywy,zresztą my razem z nim ;))
Na lotnisku w FD kolejka,w której nie było widać końca i początku.
Na szczęście celnik Martinez Lopez- przy szczęśliwej bramce (mam nadzieję) numer 13 obsłużył nas bez kolejki,bo nie zdążylibyśmy na lot.
Powitanie w Chihahua- pan portier z miłym uśmiechem na twarzy próbował sam sobie dać napiwek z naszej reszty,której nam nie wydał ;))
Wczorajszy dzień w Chihuahua spędzilśmy na zwiedzaniu i w zasadzie pierwsze kroki pokierowliśmy do pralni,bo P.  nie zabezpieczył witamin Mikiego,króre mu się rozlały żółtymi plamami po ubraniach :-//  ,pomierzyliśmy sambreros i poszliśmy obejrzeć miasto , w końcu w południe dopadł nas wszystkich jetlack i ;poszliśmy się położyć.

Wieczorem  sprawna akcja pakowania,żeby o czwartej wstać i udać sie na najbardziej widowiskową kolej świata Chiuahauaha- Pacifico ;))))